niedziela, 7 czerwca 2015

20- Ciemnośc (z Byrona)



Miałem dziwny sen, może i nie całkiem senny?
Zdało mi się, że nagle zagasnął blask dzienny,
A gwiazdy, w nieskończoność biorąc lot niezwykły,
Zbłąkawszy się, olsnąwszy, uciekły i znikły
Bez nadziei powrotu. Ziemia lodowata
Wisiała ślepa pośród zaćmionego świata.
Ranki weszły, minęły, ale dnia nie było -
I wszystkie namiętności zatłumiła trwoga.
Serce rodu ludzkiego jedną żądzą biło,
Cały ród ludzki prosił o jedno u Boga:
O światło. - Wszystko płonie: i wspaniałe gmachy
Panów koronowanych, i wieśniacze dachy.
Domy świata całego jako lampy płoną,
Miasta na kształt ogromnych stosów zapalono
I tłum ludzi dokoła pożaru się tłoczy;
Chcą jeszcze raz ostatni zajrzeć sobie w oczy.
O, jak zazdrości godni ci, co się przywlekli
Przed oblicze ognistej Etny albo Hekli!
Jak błogosławią wieczne wulkanów pożogi,
Wszyscy z jednym uczuciem nadziei i trwogi!
Rzucono ogień w puszcze; i doczesnym blaskiem
Puszcze górą, ciemnieją i walą się z trzaskiem;
Zaryły się w popiele drzew strawione czoła
I zagasły na wieki - znowu noc dokoła.
I twarz ludzi z rozpaczy nie po ludzku błyska,
Odbijając ostatnie promyki ogniska.
Jedni padli i oczy schowawszy, łzy leją,
Drudzy, na chudych łokciach podparłszy się, śmieją.
Ten biega tu i ówdzie, suche żagwie zbiera,
Karmi niknącą iskrę i w niebo poziera -
Nieporuszone widzi czarnych chmur zasłony,
Jak kir nad nieboszczykiem światem rozciągniony -
Znowu pada i bluźni, i w piasku się ryje,
Targa włos, zgrzyta zębem, ręce gryzie, wyje.
Dzikie ptastwo strwożone, skrzydły obwisłem!
Mocując się daremnie, czołga się po ziemi.
Drapieżny zwierz, co w lasach i pustyniach żyje,
Jak swojski ciągnie w miasto. Gadziny i żmije
Pełzną ludziom pod nogi i żądłami syczą,
Nie kaleczą - i głodnym stają się zdobyczą.
Wojna, nieco ustała, wybuchnęła znowu:
Głodni żelazem sobie szukali obłowu
I z zakrwawionym kąskiem na stronie usiedli,
I w milczeniu rozpaczy samotni go jedli.
Nie została miłości iskra w ludzkim łonie,
Jedna była na całej ziemi myśl - o zgonie
Niechybnym i niesławnym - ząb głodu pożerał
Wszystkich - i narodami świat cały wymierał.
 
Nikt nie myślał o kości i o ciał pogrzebie,
Chudy karmił się jedząc chudszego od siebie.
Psy darły swoich panów. Jeden pies zachował
Wierność panu swojemu; żywego pilnował,
Teraz się umarłego wyżywieniem trudzi:
Znosi zdechłe lub słabe bydło, ptastwo, ludzi;
Sam nie dotknął pokarmu; z żałosnymi jęki
Lizał twarz pana swego, głaskał się u ręki,
Co go już nie głaskała - i zdechł. - I nareszcie
Wszyscy ludzie wymarli. - W pewnym ludnym mieście
Zostali dwaj ostatni - dwaj nieprzyjaciele.
Zeszli się przy ołtarzu, gdzie jeszcze w popiele
Dogasało ognisko, i kościelne sprzęty
Święte czekały w stosach na ogień nieświęty.
Jak skielety, chudymi rękami pospołu
Grzebiąc, dostali kilka iskierek z popiołu,
I pracując piersiami słabymi, ognisko
Wydobyli na chwilę - jak na pośmiewisko.
Zwrócili oczy, gdzie się płomień żywiej pali,
Ujrzeli się, wzdrygnęli, padli i skonali:
Zgrozą widoku swego zabili się społem;
Nie poznali się z twarzy, lecz głód nad ich czołem
Wyrył: nieprzyjaciele. Świat cały był stepem,
Z ludnego i pięknego - milczącym i ślepym,
Bez pór roku, bez roślin, bez ludzi, bez czucia,
Trup, chaos powolnego żywiołów zepsucia.
Stoją gładkie rzek, jezior, oceanu tonie
I nic się nie poruszy w ich milczącym łonie.
Okręty bez żeglarzów pośród morza tkwiły,
Maszty ich kawałami padały i gniły,
I tonęły na wieki w spokojnych wód bryle:
Burze usnęły, fale spoczęły w mogile;
Bo nie było księżyca, co by je podźwignął.
Wicher w stęchłym powietrzu uwiązł i zastygnął.
Znikły chmury - to dawne ciemności narzędzie
Stało się niepotrzebnym - ciemność była wszędzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz